15.11.16

Panta rhei

Nie mam czasu na przeszłość.

Zachorowaliśmy.
Wyzdrowieliśmy.
Wycięliśmy Największej migdałki.
Doszliśmy po tym do siebie.
I zaplanowaliśmy jej dwie kolejne operacje.
Wypisaliśmy dzieci z przedszkola.
Ułożyliśmy życie na nowo, bez państwowych placówek.
Największa zdmuchnęła pięć świeczek na torcie i zaczęła samodzielnie czytać.
Więc Większa zapragnęła nauczyć się czytać tak jak siostra...
A Wielka przeżywa dwutygodniowy skok rozwojowy - już nawet trudno mi wymienić rzeczy, które w tym czasie nauczyła się robić/ mówić/ układać.

Tak wyglądają ostatnie trzy miesiące w spokojnej rodzinie patologicznej. W skrócie.
Zaś jeśli chodzi o szczegóły...

Oczywiście choróbsko przyplątało się do nas tuż-tuż przed okresem kwarantanny przedoperacyjnej i odpuściło dopiero po dwóch antybiotykach, dwóch kilo czosnku, dwóch tonach imbiru i dwóch basenach wody hipertonicznej. Zdążyliśmy się wyleczyć w ostatniej chwili, ale i tak, na wszelki wypadek, zabrałam do szpitala syrop przeciwkaszlowy i chyłkiem, zza pazuchy, popijałam go sobie z gwinta. Co prawda kaszel przeszedł mi tydzień wcześniej, ale bałam się, że po nocy nieprzespanej na zimnej, szpitalnej podłodze przy łóżeczku Największej - wróci.

Najtrudniejsze było niejedzenie.

36 godzin bez posiłku to dla dziecka z 97 centyla nie lata tortura. Zaczęła dopominać się posiłku na godzinę przed operacją. Dwie godziny po niej, jeszcze w malignie, powtarzała tylko "Mamo, jestem głodna" i "Mamo, zapytaj panią pielęgniarkę, czy już mogę coś zjeść"... Do wieczora zapytała o to tak z 54 razy, średnio co 10 minut. Gdy więc NASTĘPNEGO DNIA RANO  pozwolono jej, po badaniu lekarskim, na śniadanie, wyjadła z talerza wszystko, do ostatniego okruszka. A potem poprawiła bananem. I jeszcze drugim. Oraz biszkoptowym ciasteczkiem. Później zrobiła małą odjedzeniową przerwę, w trakcie której wróciłyśmy do domu, i zasiadła do drugiego śniadania. Na obiad wrąbała rosół i mielonego z frytkami.

Gdy powiedziała siostrze, że nie jadła nic przez dwie noce i cały dzień, Większa aż się popłakała. Wielki Głód był zresztą dominującym wspomnieniem z operacji. Największa opowiadała o nim każdemu, kogo spotkała - dzieciakom na podwórku, rodzicom dzieciaków, pracownikom pobliskiej restauracji, listonoszowi i dostawcy pizzy, pani w spożywczaku i ludziom w autobusie. A przegadawszy tę traumę, oświadczyła hardo, że owszem, zgadza się na kolejne operacje, ale tylko pod warunkiem, że będzie mogła po nich jeść.

Sam zabieg przeżyła fantastycznie. Jadąc na salę operacyjną śmiała się, że pędzi tak szybko, jakby łóżko było rakietą. Gdy leżała pod kroplówkami, spokojnie mówiła, że przez te rurki płynie jedzenie, bo motylek-wenflon jest głodny.

Tydzień pooperacyjny był bardzo ciężki - dla mnie. Ileż to się naprosiłam, żeby nie skakała po kanapie, nie robiła fikołków, nie biegała po domu, że musi odpoczywać (bo krwotoki! krwotoki!). Daremne żale, próżny trud...

Na szczęście Największa zaczęła czytać. Gdy więc poziom szaleństwa przekraczał dopuszczalne pooperacyjne normy, podsuwałam jej książkę.

Z tym czytaniem to dziwna sprawa. Zaczęłyśmy naukę dwa lata temu. Szło nam... powoli (o czym napiszę w osobnym poście), aż do tego lata, kiedy to Największa nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki, zaczęła sama łączyć wszystkie poznane wcześniej sylaby w słowa, a słowa w zdania. I jakoś tak wyszło, sama nie wiem kiedy, że mi się dziecko nauczyło czytać.

Tym bardziej więc się cieszę, że wypisaliśmy ją z przedszkola, bo, powiedzmy to szczerze, psuło nam to przedszkole mnóstwo rzeczy. Kij tam, że dziewczyny znosiły do domu rynsztokowe słownictwo i takież same zachowania. Placówka edukacyjne psuła nam edukację! Ale to też temat na osobny post. Który za chwilę.

2 komentarze:

  1. Ile się u was dzieje, ho ho! Bardzo ciekawa jestem, jakże to się działo z tą edukacją ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wcześniej to własnie niewiele się z nią działo. Za to teraz!

      Usuń